Nie bardzo wierzę w przedpremierowe deklaracje reżyserki, sugerującej, że chce pociągnąć marksowską tezę zawartą w „Koncercie życzeń” Kroetza. Samobójstwo sytuuje się w niej na antypodach rewolucji; jest równie silną reakcją na opresję, jednak nie daje szansy na zmianę. Jednostki, które w innych okolicznościach wychodziłyby na ulice, same usuwają się ze społeczeństwa. Doprowadził do tego kapitalizm i być może dlatego rewolucja jest niemożliwa.
U Kroetza kontekst społeczny jest doskonale widoczny: panna Rasch zarabia – precyzyjnie podaje autor – sześćset piętnaście i pół marki („Koncert życzeń” został napisany w 1972 roku); mieszka w jednym pokoju w sublokatorskim mieszkaniu. I jest sama – nie tylko w sensie egzystencjalnym, lecz także społecznym; wykluczona materialnie i wspólnotowo. Tymczasem Yana Ross nie pozostawia wątpliwości, że jej bohaterce po prostu brakuje miłości. Na poziom życia raczej narzekać nie może – mieszkanie jak z wystawki w IKEI albo w Simsach, w które namiętnie gra jej panna Rasch – małe, ale funkcjonalne. Pracę ma, choć pewnie nudną, ale za to pewną. Jest nieszczęśliwa, bo jest sama; wraca z pracy do domu i nie ma się do kogo odezwać. Telewizja za to bombarduje ją szczęściem innych, programami o ślubach, a Wojciech Mann czyta w radiu listy od ludzi, którym udało się w życiu znaleźć drugą połówkę i puszcza rzewne kawałki o miłości. To wystarczy, żeby mieć dość i ze sobą skończyć. Absolutna prawda. Tyle tylko, że robi się z tego całkiem inna opowieść. Przejmująca, zwłaszcza w wykonaniu Danuty Stenki. W kluczowym momencie – gdy bohaterka kładzie się już spać i bierze do ręki jakieś kolorowe pismo – twarz Stenki zmienia się, nagle tężeje; i wszystko wiadomo. Że to moment decyzji, że ona jest już tak naprawdę po drugiej stronie. Ciary przechodzą.
Franz Xaver Kroetz, „Koncert życzeń”, reż
Yana Ross. TR Warszawa, premiera 15 stycznia 2015Jednak cały kontekst społeczny i ekonomiczny wyparowuje. O żadnej rewolucji czy nawet jej braku nie ma mowy. Oto człowiek z jego egzystencjalnymi problemami. Człowiek – by tak rzec – mityczny. Człowiek, jakiego w TR Warszawa lubią chyba najbardziej – pozahistoryczny; cierpiący, ale za to cierpiący estetycznie. Siłą rzeczy więc, jeśli idzie o rozpoznanie społeczne, spektakl Yany Ross wnosi niewiele nowego. Znacznie ciekawsze niż siłowanie się z Kroetzem jest to, co Yana Ross robi z widzem. To on jest tak naprawdę głównym bohaterem jej spektaklu. Postawionym w bardzo niekomfortowej sytuacji. A więc jeszcze raz. Nie ma miejsc siedzących, a zapraszający na sale zachęcają, by znajdującą się pośrodku scenę traktować jak instalację – chodzić i oglądać ją sobie z różnych stron. Rozpoczyna się niewinnie. Efektowny chwyt zaczyna nabierać siły, gdy okazuje się, że nagle wchodzimy z buciorami w najbardziej intymny świat samotnej kobiety, zaglądamy jej do garnków, do lodówki, do szuflad czy do kosza z brudną bielizną.
W spektaklu nie ma miejsca na żadne słowo – są rytualnie, natrętnie powtarzane gesty, prowadzone w pustym mieszkaniu mniej lub bardziej intymne obrzędy: w domowym rozciągniętym dresie bohaterka je kolację, robi pranie, wyciska pryszcze, siada wreszcie na kiblu, podciera się… Wszystko odbywa się jak w realu – z kranu leje się woda, w pralce chodzi wirówka, lodówka burczy, gotuje się woda na herbatę. No tak, bohaterka nie wchodzi pod prysznic, choć już wkłada czepek kąpielowy. A widownia w napięciu: wejdzie czy nie wejdzie – rozlegają się szepty.
I właśnie w takich momentach uświadamiamy sobie, co tu tak naprawdę robimy i co z nami robi reżyserka. Wprowadza nas powoli, najpierw każe nam przyglądać się zwykłej krzątaninie, banalnym czynnościom; potem coraz bardziej intymnym, aż wreszcie patrzymy na kobietę, która podejmuje decyzję o samobójstwie, kobietę na dnie beznadziei. Nie ma bardziej intymnej sytuacji. A reżyserka każe widzom na to patrzeć i to z odległości kilkudziesięciu, kilkunastu centymetrów. W ciszy nierozpraszanej słowami. Daje widzowi ogromną władzę, ale i sama ma władzę nad widzem, który wpuszczony w voyeurystyczny spektakl narusza kolejne granice prywatności, zaglądając obcej kobiecie do szafy, a wreszcie patrząc, jak łyka tabletki i zapija szampanem. Przecież to tylko teatr. To tylko spektakl. Ale też laboratoryjna sytuacja, która daje podglądaczowi poczucie bezpieczeństwa. Korzysta więc on z danej mu władzy, lecz kiedy już uświadomi sobie, co się z nim tu robi, może poczuć się nieswojo. A jeśli tak, to eksperyment się udał.