Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Bratysława

Olga Hund

Olga Hund

Centrum Bratysławy to nie imperium, żadne oko cyklonu, nad którego mrokiem mogłabym się zastanawiać. To raczej wielka stacja benzynowa na autostradzie dokądś

Po dziesięciu godzinach w autokarze wysiadłam w Bratysławie – na dworcu, który kiedyś znałam.

Wybrałam najtańszą, nie najwygodniejszą opcję przyjazdu tu. Autokar był pełen, miejsc na nogi mało. Dwóch kierowców, widać było, że się lubią. Nie umiem spać na siedząco, więc słuchałam ich żartów całą noc i były śmieszne. Kiedy terminal do sprzedaży i do sprawdzania biletów zawiesił się, pokazując błąd, mężczyźni zapytali, co robić, internet. – Błąd oznacza wykryty brak papieru – odpowiedział im Asystent Google’a w trybie głośnomówiącym. Mężczyźni wymienili papier. Miałam wrażenie, że nie ma takiego problemu na świecie, z którym tych dwóch chłopaków by sobie nie poradziło.

Przed świtem przesiadałam się w Bielsku-Białej. Kolejny autobus za godzinę. Pobliska Żabka jeszcze spała i ja też próbowałam zasnąć na ławce pod blaszanym daszkiem dworca. Wokół mnie spali inni ludzie, mieli własne kołdry i poduszki, to musiał być ich dom. Spod ziemi wyrósł mocno pijany człowiek i podszedł do chłopaka, który przesiadał się wraz ze mną. Mój sąsiad miał ekstrawagancki strój: dzwony, kimono, bransoletki, naszyjniki, kapelusz, pomalowane paznokcie i plecaczek tak maciupki, że trudno byłoby w nim zmieścić coś poza puklem włosów zostawianej w Polsce kochanki czy kochanka. Było wciąż ciemno, do jasnego rana daleko. Ja założyłam, że zaraz będzie bite, więc zaczęłam powoli, ale naprawdę powoli wstawać – na wypadek, gdybym miała się komuś na coś przydać (nie wiem na co, nie wiem komu, pewnie to był tylko odruch ciekawości, zew awantury). Kiedy się wyprostowałam, mężczyźni już gadali o mieście.
– Jak ty tu żyjesz, stary! Co tu się dzieje, wysiadam w mieście, jestem w samym centrum, a tu widać góry, jakiś totalny kosmos!
– Nooo, tak tu mamy, hehe. Już tak tu jest u nas, hehe.

Wysiadłam na dworcu, który znałam, gdy był jeszcze – w zależności od pory roku – przegrzanym lub wyziębionym klepiskiem z wysepkami stanowisk do odjazdu. Tym razem autobus zatrzymał się w podziemiach galerii handlowej, więc trzeba się było najpierw zdecydować, którą z tysiąca różnych dróg do miasta wybrać, a potem jeszcze się nią z tych podziemi wydrapać na powierzchnię. No i ja wybrałam złą drogę, bo już nie znam tego dworca, który znałam. A kiedy najgłupszą, najdłuższą z możliwych tras dotarłam do nowego domu, od razu włączyłam do snu telewizor. Słowacki wróż w południe przepowiadał ludziom przyszłość, gdy ja spałam.

Kiedy następnego dnia wychodzę na zewnątrz, wrażenie, że wiem, gdzie jestem i gdzie mam iść, kontrastuje z tym, co widzę – niewiele mi się zgadza. Z trudem przyjmuję do wiadomości, że po piętnastu latach autobusy zmieniły numery i trasy. W tym mieście kiedyś był mój dom, a myślenie o domu bywa myląco święte. Trzon stoi – wielkie Tesco w środku miasta, zamek, rzeka, one są. Wielu rzeczy brakuje lub są w innym miejscu, u siebie i nie u siebie. Próbuję orientować się przy pomocy graffiti, napisów na ścianach i ławek, których nie ma prawa tu być.

Pierwsze spacery są wspominkowe, lepkie i nieprzyjemne. Na ulicy, na której kiedyś mieszkałam („Tam wynajmujecie? Tam nocami stoją TE panie”), spotykam mężczyznę, chce ode mnie pieniądze. Jest stary, możliwe więc, że już się kiedyś spotkaliśmy. W drodze do sklepu pytam go, jak mu się tu żyje, odpowiada, że źle. I że to przez Ukraińców – mówi – którzy zabierają ludziom pracę, rodziny i domy. Pytam go, jak długo żyje na ulicy. Odpowiada szybko, że od zawsze. Mówię mu, że można by szukać gdzie indziej winnych, skoro nie ma domu i pracy już tak długo, Ukraińców tu wcześniej tylu nie było. – Nie było, ale teraz są.

Spotykam go później jeszcze kilka razy, za każdym zachowuje się, jakby widział mnie po raz pierwszy, co zrozumiałe, bo właśnie tak się tu czuję.

Po dwóch dniach dzwoni tata. Pyta, czy mi nie smutno, i chce opowiadać o Rosji. Znam te historię – kiedy w latach osiemdziesiątych pojechał tam na stypendium, było tak zimno, że mu w akademiku kazali moczyć gazety w mleku i tym uszczelniać okna. Ale ojciec nie opowiada tym razem o gazetach, ale o tym, że zaraz po przyjeździe było mu smutno i wcale nie chciał tam być. Znowu pyta, jak mi jest, ja nie odpowiadam. – Musiałem sobie uświadomić, że jestem w samym środku wielkiego imperium, żeby zacząć coś czuć. Jasne, że mi smutno, ale nie chcę mu tego mówić. Centrum Bratysławy to nie imperium, żadne oko cyklonu, nad którego mrokiem mogłabym się zastanawiać. To raczej wielka stacja benzynowa na autostradzie dokądś: rozległa, ale brzydka, przechodnia. Którą lubię, ale której nie pamiętam. Jesteśmy tu we czwórkę, na stypendium. Mamy tu pisać książki. Ojciec pyta, ile nas jest w pokoju, a ja mówię, że sama jestem. – Marnowanie pieniędzy. Tata by chciał, żebyśmy my, niemal czterdziestoletnie dziewczynki, mieszkały tu sobie razem i wspólnie pisały.

Oczywiście, że jest mi smutno. Po tygodniu spacery nie sprawiają przyjemności. Jestem spięta, denerwuję się, cały czas coś mnie zaskakuje. Zamiast skupiać się na podsłuchiwaniu i podglądaniu zwierząt i ludzi, zamiast czerpać przyjemność z końcówki upalnego lata, dopada mnie żal. Żeby się nie gubić, korzystam z aplikacji z mapami, uświadamiam sobie, że pierwszy raz w życiu patrzę na mapę tego miasta, nigdy wcześniej nie było takiej okazji. Dziwię się. Czasem całe dzielnice są odrobinę przesunięte w stosunku do tego, co zapamiętałam. Na jednym z osiedli zauważam jezioro i idę tam, a ono rzeczywiście jest, z dużymi i małymi żółwiami pływającymi przy brzegu. Myślę o rodzinie prusaków, która zaczęła ostatnio wychodzić z rur w moim domu. Czytałam, że ciężko je zabić, bo mają bardzo mocne pancerze; że potrafią też przeżyć bez głowy i umrzeć dopiero po długim czasie, z głodu. Za tym najmniejszym, który urodził się pewnie już w naszym mieszkaniu, u nas – co jakoś dodatkowo mnie wzrusza – może nawet odrobinę tęsknię. Wokół jeziora billboardy z hasłami wyborczymi mówiące o powstrzymywaniu wariatów. Po całym mieście szukam tego jednego, ze sloganem „myśmy nic nie ukradli”, który widziałam na autostradzie, jadąc tu, ale go nie znajduję. Mógłby istnieć, nawet jeśli go sobie wymyśliłam.

Potem nadchodzi dzień, w którym były premier i były minister spraw wewnętrznych kopią się i wyzywają w samochodzie zaparkowanym pod pałacem prezydenckim. Wyrywają sobie mikrofon, oskarżają się o sprowadzanie uchodźców, którzy niszczą Słowację. Jeden krzyczy do drugiego: „Wynoś się stąd, śmieciu!” (w rzeczywistości krzyczy brzydziej). Śmieję się, coś we mnie pęka, konflikty na stacji benzynowej stają się tak bizarne, że jakiekolwiek odniesienia do rzeczywistości i przeszłości przestają mieć dla mnie sens. W parku spotykam panią tak kruchą, że mogłaby ilustrować mit o powstaniu ludzkości, gdyby mówiło się tam, że kobieta powstała z uschniętych liści, a nie z żebra mężczyzny. Wyrzuca w powietrze lamenty i w kółko powtarza, że „oni wszyscy pili z porcelany i tylko ona jedna z blaszanego kubeczka” i jest tak wzruszająca, że mam ochotę teraz, natychmiast znaleźć i uwięzić jej macochę, siostry o wielkich stopach i tego głupkowatego księcia, co leci na piękne powozy, suknie, błyskotki i porcelanę. Zaczynam odrzucać tę ckliwą pamięć i myśleć o postaci, którą jak w erpegu muszę od nowa zbudować, nawet jeśli – wybaczcie tę zużytą metaforę – misje i lokacje są te same. Dociera do mnie, że w tym dwutygodniowym studenckim weltschmerzu nigdy nie chodziło o to miasto, o jakiekolwiek miasto – a o starzenie się. Idę więc z radością na basen, gdzie trudno nawet popływać, bo emerytki ignorują istnienie jakichkolwiek torów: pływają szpalerem, bo chcą sobie pogadać. Jakiś pan na ulicy mówi mi, że „ostatni raz tak piękną kobietę widział w więzieniu w 1967 roku”, a ten, którego spotkałam w drodze do sklepu, dziwi się na mój widok, ale jest mi z tym już dobrze.